© 2024 Fundacja Underground
Maraton festiwalowy
kaczmarski underground
w_11.0 pn. "Wysocki"
1-3 IX 2017, Kraków - Wieliczka
Relacja z portalu PIOSENKAZTEKSTEM.PL autorstwa Przemysława Pietrzkiewicza (korekta: Michał Kaczmarczyk)
Jak przystało na wydarzenie “podziemne”, jedenastą edycję festiwalu kaczmarski underground otworzył koncert w krakowskiej “Piwnicy pod Baranami”; tej samej, w której ponad pół wieku wcześniej Piotr Skrzynecki stworzył słynny krakowski kabaret literacki.
Dziś, jak dawniej, na scenie Piwnicy stoi nastrojony fortepian, a w barze zamówić można materiały pomagające w odbiorze.
Pierwsza część koncertu objęła wybór piosenek Włodzimierza Wysockiego w wykonaniu Vladimira Stockmana i Aleksandra Andrijewskiego; a później Janusza Kasprowicza i Stanisława Marinczenko. Autor tego podsumowania nie zdążył dojechać na czas, ale krótkie badanie opinii publicznej (a także wypełniona do ostatniego centymetra sala, o którą rozbił się dobiegający z dworca autor) wskazało na wysoki poziom artystyczny i zadowolenie publiczności.
W drugiej części wieczoru piosenki Jacka Kaczmarskiego zaśpiewała Dominika Świątek z akompaniamentem Kuby Mędrzyckiego, a później Paweł Konopacki z akompaniamentem siebie samego. Ani Dominiki, ani Pawła nie trzeba przedstawiać stałym bywalcom imprez piosenki kaczmarsko-literackiej: pierwsza imponowała przejmującym wykonaniem Balu u Pana Boga, drugi zamknął koncert swoimi popisowymi numerami: Ofiarą i Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego (niebo z wrażenia otwarło się nad Krakowem i zalało ulice miasta strumieniami deszczu).
Poza tym dowiedzieliśmy się, że na przełomie tego i kolejnego roku ukaże się płyta Trio Łódzko-Chojnowskiego “Sny i sny” (to nie jest żart ani pomyłka, z powodu różnych przyczyn obiektywnych dojdzie do ponownego nagrania materiału i dodania kilku nowych kompozycji).
Przed przeniesieniem imprezy do wielickiego motelu “Na Wierzynka” publiczność wzięła jeszcze udział w wernisażu prac autorstwa Pauliny Dąbrowskiej-Dorożyńskiej i Krzysztofa Bagorskiego, inspirowanych twórczością Tria Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński . Zaprezentowane prace obejmowały zarówno inspiracje dosłowne w postaci portretów słynnego tria, jak i piosenkowe inspiracje zupełnie niedosłowne (kropki, kreski, cienie i amorficzne kształty).
Resztę nocy wypełniło długie i głośne afterparty w sali solnej wspomnianego motelu. Wykonywane stopniowo coraz bardziej zachrypniętymi głosami piosenki Kaczmarskiego przeplatały się wymianą wspomnień o artyście, metafizycznych przemyśleń i wspólną degustacją wody mineralnej. W godzinach porannych czujny obserwator zauważyć mógł sztafetowość obsady festiwalowej publiczności - kiedy o godzinie 8 rano ostatni uczestnicy imprezy zaczynali rozważać udanie się na krótki odpoczynek, z łóżek na śniadanie zrywała się już poranna zmiana, dbając o ciągłość festiwalowego maratonu niczym o olimpijski znicz.
“Maraton” to zresztą dobre określenie programu festiwalu - organizująca imprezę Fundacja Underground stale rozbudowuje wydarzenie o nowe elementy, w tym roku osiągając imponujące 42 godziny prelekcji, koncertów, wernisaży i zabaw (przyjemnych i pożytecznych) z twórczością Kaczmarskiego.
Jednym z nowych elementów tegorocznej edycji była prowadzona przez Justynę Panfilewicz “otwarta scena autorska”, na której w sobotni poranek zaprezentowali się twórcy własnych utworów inspirowanych lub nawiązujących do piosenek patrona festiwalu. Przedsięwzięcie okazało się nad wyraz interesujące: Krzysiek Kania rozbawił wszystkich napisaną wspólnie z Moniką Rosiek kontynuacją kaczmarskiego “Świadectwa” (jaja jakieś kwadratowe…), Michał Kaczmarczyk w ironicznej piosence apelował, żeby chwilowo dać sobie spokój z tym Kaczmarskim i zacząć pisać coś swojego (epigoński wirus - nie sposób się nie zgodzić!), a laureat tegorocznej Nadziei Marcin Gąbka wykonał własne kontynuacje cyklu Obław. Nie zabrakło także recytacji również inspirowanego Obławą wiersza Justyny Krzysztyńskiej i występu utytułowanego wykonawcy piosenki autorskiej - Jacka Kadisa. Po przeglądzie trzech spośród występujących w przeglądzie twórców (Kaczmarczyk, Kadis, Gąbka) zaśpiewało szersze recitale dla zmarzniętej, choć zasłuchanej publiczności.
Kolejnym punktem programu był drugi z festiwalowych wernisaży malarskich - tym razem publiczność zobaczyła obrazy pędzla Janusza Kaczmarskiego, ojca Jacka i wieloletniego prezesa Związku Polskich Artystów Plastyków. Prelekcję w pięknych wnętrzach wielickiego Zamku Żupnego wygłosił przyjaciel i kolega po fachu autora obrazów Jerzy Woziwodzki.
Po wernisażu impreza przeniosła się do kampusu wielickiego, gdzie wieczorny program otworzyło sympozjum i dyskusja na temat twórczości Włodzimierza Wysockiego. Dobrze moderowana rozmowa nie uniknęła kontrowersyjnych pytań (Czy Włodzimierz Wysocki był artystą sowieckim, czy anty-sowieckim? - choć wg niżej podpisanego jedno niekoniecznie musi wykluczać drugie) i została wzbogacona o opinie obecnych na sali artystów, którzy Wołodię znali osobiście.
Kolejnym punktem programu była prezentacja Zuzanny Wilczyńskiej, zwyciężczyni międzyszkolnego konkursu "Lekcja historii i sztuki z Jackiem Kaczmarskim". Zuzanna, która dzień wcześniej rozpoczęła naukę w jednym z krakowskich liceów, omówiła przedstawienie problematyki relacji międzynarodowych w limerykach Jacka Kaczmarskiego i zamknęła prezentację własnym limerykiem na temat stosunków polsko-węgierskich (a także na życzenie publiczności wyjaśniła zgromadzonych podstawy fonetyki języka węgierskiego).
Wieczór spuentował koncert finałowy festiwalu. Honorowym gościem wydarzenia był Zbigniew Łapiński, któremu z tej okazji uroczyście wręczono podpisany przez uczestników festiwalu (na odwrocie!) portret słynnego tria. Koncert rozpoczął się od krótkich występów uczestników porannej sceny autorskiej i recitalu doskonale znanej publiczności Justyny Panfilewicz (która podjęła się również roli konferansjera koncertu). Występ Justyny zakończyło wykonanie Kosmonautów, w którym nie zabrakło żartobliwego ukłonu w stronę tych, którzy we frazie “automaty weszły w stan nieomylności”, woleliby raczej wysłyszeć “alkomaty”.
Justynę zmienił na scenie Robert Kasprzycki, którego recital okazał się zaskakujący tak dla publiczności, jak i dla samego artysty. Autor “Nieba do wynajęcia”, choć imponuje warsztatem wykonawczym, tworzy jednak piosenki w stylistyce i gatunku raczej odbiegającym od piosenki literackiej w wymiarze kaczmarsko-wysockim; dlatego też w Wieliczce miał wystąpić z własnymi interpretacjami piosenek tychże twórców. Jednakowoż, po próbie wykonania “Encore, jeszcze raz”, (którą to piosenkę artysta “lubi, więc jej nie śpiewa”) repertuar kaczmarsko-wysocki został zarzucony na rzecz piosenek autorskich. Nie zabrakło na widowni osób zadowolonych z takiego obrotu zdarzeń (por. piosenka Michała Kaczmarczyka “epigoński wirus”), choć inni w tym czasie salwowali się ucieczką bocznym wyjściem przed popową konstrukcją piosenek skądinąd utytułowanego i cenionego przecież wykonawcy.
Piosenkę z tekstem na powrót wprowadziła na scenę Kampusu Wielickiego Eliza Banasik, zamykając dzień mocnym akcentem kaczmarskim.
Kiedy publiczność wróciła “Na Wierzynka”, do organizatorów ustawiła się kilkuosobowa kolejka autorów modułów (gier, zabaw i prezentacji poświęconych twórczości Kaczmarskiego), których ze względów organizacyjno czasowych nie udało się jeszcze przerobić. Jako, że pora była późna, a modułów niemało, w powietrzu zawisła groźba odwołania niezrealizowanej części programu. Na szczęście, niczym wolność wiodąca lud na barykady, młodsza część publiczności zadeklarowała, że będzie “łupać moduły choćby i do świtu”, i tak też się stało. Począwszy od śpiewających fortepianów Krzysztofa Jabłońskiego o północy aż do ekfrazowych kalamburów Pauliny Dąbrowskiej-Dorożyńskiej o 4 rano, program został zrealizowany, wolności obroniona, honor festiwalu uratowany (i tylko Morderczego Quizu żal). W momencie pisania tych słów w poniedziałkowy wieczór nie udało się ustalić, czy prowodyrzy nocnego maratonu jeszcze odsypiają, czy może już wstali.
Piękny był to festiwal - wszystkim organizatorom, artystom, autorom modułów i całej publiczności należą się ukłony, podziękowania i gratulacje. Dziękuję więc pięknie, do zobaczenia za rok!
Reportaż z "kaczmarski underground" 2017 - muz.: Jacek Kaczmarski,
sł.: Justyna Krzysztyńska, Jan Błaszczyński, śpiewa: Krzysztof Kania
Cięta relacja autorstwa Moniki Deker-Kot, naonczas Rosiek
Patroni
Medialni:
Partnerzy
i Sponsorzy:
Część I
Tak oto skończył (...) się dzień pierwszy
W piątkowy wieczór, 1 września rozpoczęliśmy XI, (według precyzyjnych obliczeń Konopa - X), festiwal "kaczmarski underground". Rozpoczęliśmy jak zawsze koncertowo, bo wszystko w życiu tak rozpoczynamy, to jest nałóg, zrozum to. Krakowską "Piwnicę pod Baranami" uznano jednogłośnie (głosem Prezesa) za miejsce godne i odpowiednie. Panuje tam szeroko pojęta gorąca atmosfera, a i rozmaite duchy i inne spirytualia posiadają tam obowiązkowe zameldowanie. Stałe. Po uroczystym powitaniu nas przez Joannę Chwalewską, odzianą w czerwone szpilki i czerwoną szminkę, a być może i czerwone paznokcie, oraz Pana Prezesa odzianego w wyfasowaną, służbową czarną koszulkę, tudzież pidżak z anglijskoj kratoczką, obowiązkowemu wymienieniu grona sympatycznych, acz nieco naiwnych sponsorów - rozpoczęliśmy ucztę dla ducha, a niektórzy i na stakanik wódeczki się załapali z artystą w scence rodzajowej pt. "spotkanie międzypokoleniowe w barze na schodkach". Młody człowiek o oryginalnym imieniu Jędrzej spokojnie mógłby zanucić "nie wiem jakżeśmy wszystko to przeżyli", ale nie mógł, bo gardło miał spalone. Szczerze mówiąc zmyśliłam sobie ostatnie zdanie i, po prawdzie, nie spytałam Jędrka o wrażenia. Wróćmy spod sceny na scenę a i w czasie cofnijmy się o godzinkę. Zatem na scenie duet z Ukrainy.
Dwaj uroczy panowie Vladimir Stockman i Aleksander Andrijewskij, w ojczystym języku Włodzimierza Wysockiego poprowadzili nas swoją ścieżką do kraju ciemnego jak tylko ciemna i straszna może być w pewnych okolicznościach czerwień. Zrobili to ładnie, z wdziękiem i zapewne bez kłopotów z akcentem. Przy okazji dowiedzieliśmy się nieco więcej o Wysockim i jeszcze więcej o życiu w ZSRR, kraju, w którym komunikat "tuda nie nada" na tyle często pojawiał się w megafonach na lotniskach, że panowie drogą lądową dotarli do Krakowa i w mieście tym postanowili zabawić nieco dłużej. Włodzimierz chyba nawet mieszka tu do dzisiaj. Stąd można już polecieć w Paryż, i w Tokio i nawet w Magadan z tym, że nie do końca. "Nie do końca" w języku lotniskowych megafonów oznacza, że trzeba się przesiąść. Można zatem lecieć wszędzie, tyle, że właściwie nie ma po co. To i zostali chłopaki.
Kolejni artyści - niejaki Jaś i niejaki Staś - Janusz Kasprowicz i Stanisław Marinczenko, wiedli nas ścieżką bardziej wyboistą i krętą, ale w te same rejony. Powiedzenie, że z lekką chrypką, byłoby eufemizmem. Chrypę pan Janusz ćwiczył być może kultywując tradycję Mistrza W.W. Tak czy owak - w półświatku Moskwy czy Leningradu, przepraszam, St Petersburga, mogliśmy się już z grubsza poruszać bez mapy. Wspominany wcześniej młody człowiek o oryginalnym imieniu Jędrzej prawdopodobnie złapał mocny trop i nie odpuści.
A potem, w trosce o nasz harmonijny, zrównoważony rozwój, Pan Prezes zaprosił nas na ucztę dla ciała, bo Pan Prezes jest jak ojciec nasz kochany. Ucztę ową wydębił od niejakiego Michała Długosza, pseudonim "Piekarz". Nie wykluczone, że właściciel odesskiej piekarni, niejaki Niczyporuk to jego niezbyt daleki krewny. A uczta była wyborna, mieszcząca się całkowicie w klimatach eleganckiego Krakowa. Chleb na ziołach, które Pan Prezes nasz kochany z narażeniem życia zbierał po bagnach nadwiślańskich, czy jakiś tam, brodząc w nich po łeb i po szyję. Na wszelki wypadek nie dociekaliśmy, co to za zioło nam wrzucili do chleba, ufnie posmarowaliśmy grube pajdy grubo smalcem (grubosmalec to takie smarowidło dla zgłodniałych ciał i dusz). Zakąsiliśmy kwaszonym ogórkiem, obtarłszy elegancko usta i paluchy w rąbki sukien i kantki dżinsów najbliżej stojących osób, a ponieważ staliśmy mniej więcej w kręgu wokół mis z grubosmalcem, nikt nie był pokrzywdzony, czy przesadnie czysty, ruszyliśmy zająć miejsca w sali koncertowej, gdzie czekały na nas przysmaki dla duszy, które zapewnił nam Pan Prezes, ojciec nasz najlepszy w trosce o harmonijny i zrównoważony...
Na scenie pojawiła się piękna kobieta i Kuba Mędrzycki. Kobieta to Dominika Świątek, Kuba Mędrzycki to mężczyzna z fortepianem. Kobieta nie tylko pięknie wyglądała ale takoż i śpiewała piosenki z repertuaru, tym razem już najbliższego sercom naszym, głównego patrona Festiwalu tadddadadam, tadadadammm.... Jacka Kaczmarskiego. Robiła to z wdziękiem, nienaganną dykcją i dużym zacięciem aktorskim. Niektórzy dojrzeli w niej nie tylko Księgową Domu Kultury ale także i Pana Edka. Jeden osobnik dopatrzył się muchy w szklance niekoniecznie lemoniady. Nie wiadomo który, ale obstawiam młodego człowieka o oryginalnym imieniu Jędrzej. Duch Wysockiego uwolniony niczym dżin z szklanki (a nie była to jakaś tam literatka, nie, regularna musztardówa to była), a więc spirytus ten czynił już zapewne spustoszenie w młodym organizmie. Aha. Te ostanie zdania to też konfabulacja, bo nie rozmawiałam z nikim na temat tego kogo jeszcze ewentualnie dostrzega w osobie pięknej Dominiki.
Ponownie popodróżujemy sobie w czasie, nie samotnie, a w towarzystwie niejakiego Konopa, pseudonim artystyczny Paweł Konopacki. Cofamy zatem zegarki o rok i oto jesteśmy na dziesiątym festiwalu "underground". Akcja "solidarni z Konopem" objęła wszystkich, bo co ma chłop sam sobie śpiewać w jakiejś zaprzeszłosci. Ku naszemu zaskoczeniu Konop zaśpiewał coś z płyty "Sny i sny", która to płyta stała się dowodem w sprawie, co jak się tak bliżej przyjrzeć temu całemu szemranemu, knajpianemu towarzystwu, śpiewającemu jakieś piosenki spod celi, to jakoś akurat nie dziwi. Wszyscyśmy teraz godni litości. Po koncercie płynnie powróciliśmy do czasu rzeczywistego.
Swoją drogą taka ciekawostka, normalnie jak zespół wydaje kolejną, na ten przykład drugą płytę, to zbiera, opracowuje na ową nowy, świeżutki materiał, co jak wiadomo wiąże się jednak z jakimś nakładem pracy, a Trio nie. Trio zapowiada głosem Konopa, że nowa płyta, która ukaże się w grudniu 2016 albo w styczniu 2017 będzie zawierała te same piosenki co poprzednia. I jeszcze jakieś może dograją.
Po koncertach, przygotowani do życia w mrokach miejskich uliczek, odważnie wyszliśmy na nocne ulice Krakowa i w celu zekstremizowania doznań ruszyliśmy w kierunku dworca PKP.
Zadziwiająco spokojnie było na czystym i oświetlonym dworcu, a i dach nie przeciekał, szczególnie, że prawie nie padało. Zajęliśmy miejsca w eleganckim przedziale i nie był to pociąg relacji Moskwa - Pietuszki, co sugerowali złośliwi, tylko relacji Kraków - Wieliczka. Nie do końca ufaliśmy Prezesowi w kwestii, że na jeden bilet Kolegi Docenta wszystkie pojedziem i żodyn konduktur nas mandatami nie obłoży, więc na wszelki wypadek ustaliliśmy wspólną wersję, że analogicznie do tzw. zbiorczych biletów, poprosimy mandat zbiorczy na nazwisko Marcin Szymański. Okazało się, że nie było takiej potrzeby, gdyż nasz Pan Prezes, który jest jak ojciec nasz... załatwił sprawę z właściwym sobie rozmachem. Pan konduktor bez żadnych ceregieli przemknął przed nami jak cień, ledwo konstatując, że my wszyscy to TA (?) grupa. Ta czy nie ta, ważne, że biletów nie chciał żadnych. Spokojnie pincet obcych osób mogłoby na ten Docenta bilet się załapać.
Na dworcu w Wieliczce... nooo klękajcie narody, narody, narody... Wernisaże, wino w kieliszkach najprawdziwszych, a nie z gwinta, kolacja z trzech dań, w tym jedno wegetariańskie, bo Pan Prezes, ojciec nasz zadbał aby i ci co mięsa z przyczyn religijnych, etycznych, zdrowotnych czy innych jakowyś nie spożywają, o głodnym pysku na dworcu nie siedzieli. Byli też artyści, obrazy, do eleganckiej kolacji przygrywał na fortepianie najprawdziwszym najprawdziwszy Ukrainiec albo Rosjanin, ale chyba Ukrainiec jednak (do końca nie rozstrzygnęliśmy tej kwestii), walizki, a nie walizki to akurat na dworcu ok... Nawiasem mówiąc bardzo nowatorskie rozwiązanie, jedyne na świecie najprawdopodobniej, połączenie poczekalni PKP ze Szkołą Muzyczną.
Pani Artystka Paulina Dąbrowska-Dorożyńska i Pan Artysta Krzysztof Bagorski zaprezentowali nam swoje obrazy, które bezpośrednio, pośrednio i luźno wiązały się z życiem i twórczością Trzech Bardów. Czułam, że oni kiedyś wylądują na dworcu. A my z nimi.
Młodzież, wykazując się dużą wiedzą na temat tzw. starego kina skonstatowała, że wygląda to trochę jak w filmie "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" niejakiego Barei Stanisława, i chłopaki odegrali nawet, amatorsko oczywiście, słynną scenę, jak to paluchami pan Nalberczak Józef z panem Łączem Marianem pokazują coś, zapatrzeni w (niby), plakaty na zorganizowanej w dworcowej poczekalni wystawie.
Przysiedliśmy w poczekalni, do pociągu sporo czasu jeszcze było... eee... to nie tak, to nie tak. Starym rosyjskim zwyczajem (w logicznym nawiązaniu do patrona przewodniego dnia dzisiejszego), przysiedliśmy przed podróżą, odśpiewaliśmy kilka pieśni z wyjątkowo adekwatną pt. "Megafony" jako przewodnim motywem. Młodzież zainstalowała się na kuferkach i zjednoczyła w gitarzeniu, obok przysiadł chłopak o oryginalnym imieniu Jędrzej.
Dało się dostrzec zdecydowane obniżenie średniej wieku na festiwalu. Nie tylko z oczywistego powodu, że co rok młodsi jesteśmy (nieuchronnie zmierzamy ku zdziecinnieniu, znaczy jeszcze większemu zdziecinnieniu), ale z powodu, że pojawiają się nowe twarze i one są młode, czasem nawet bardzo młode cholery. Duch Mistrza krąży, a i Pan Prezes nie zasypia gruszek w popiele i po różnych szkołach krąży z owym duchem, niczym jaskier błotny... eee... to z innej książki, bo Pan Prezes wiadomo, jest jak...
Po odśpiewaniu kilku pieśni organizacyjnych i dwóch drobnych konfliktach z ochroniarzami, wyruszyliśmy w naszą ostatnią (tej nocy), drogę, czarną jak obłęd. Dotarliśmy do Motelu "Na Wierzynka" gdzie, nie mieszkając (na to przyjdzie jeszcze może czas), zasiedliśmy czem prędzej do stołu biesiadnego, gdzie znów pojawiły się kosze pełne jadła, znaczy grubosmalec, grubochleb i popitki rozmaite. W trosce o nasze zdrowie Pan Prezes nasz... zadbał aby ulokowano nas w sali solnej, gdzie oprócz dezynfekcji gardeł będziemy je solankowymi jonami balsamować. Pojawił się też sprzęt nowy, mianowicie szafa, no może szafka nagrywająca, którą od razu udało się zepsuć niejakiemu Krzyśkowi K. Szybko ją naprawił Janek i już można było zupełnie swobodnie powiedzieć, co któren myśli o tem całem festiwalu, jego organizatorach i Panu Prezesie naszym Kochanym, któren jest jak ojciec... jego profil specjalnie tam kłuli my... eee zagalopowałam się. Chyba.
Śpiewy, integracje międzynarodowe, międzypokoleniowe i międzypłciowe oraz po linii wszelkich innych podziałów nastąpiły całkowite, co w naszym kraju jest sporym osiągnięciem. Śpiew chóralny niósł się do godziny 8.37 rano.
Część II
Tak oto skończył się drugi dzień...
Po śpiewach poszliśmy się na chwilkę przespać i około 10 wszyscy (no prawie) świeżutcy i wypoczęci (no prawie), zajadaliśmy rewelacyjne śniadanko, sączyliśmy kawę parzoną na siedem sposobów do wyboru, z prawdziwych filiżanek. Wtedy Pan Prezes zagonił, przepraszam zaprosił nas wszystkich do zabawy w układanie limeryków. Nie mamy pretensji do Pana Prezesa, szczególnie, że juz prawie skończyliśmy posiłek. Wiemy przecież, że on to z troski o nas, o nasz rozwój intelektualny.
Zabawa zintegrowała nas jeszcze bardziej, okazało się, że właściwie wszyscy posiadamy duże talenta, w tym literackie, tylko do tej pory nikt ich w nas nie odkrył, dopiero Pan Prezes.... Justyna Krzysztyńska z Janem Błaszczyńskim, znanym konstruktorem szafek nagrywających, nakłonili nas do tego wysiłku intelektualnego przy pomocy obietnicy obsypania cukierkami.
Przetruchtaliśmy szybciutko w okolice sceny "pod Hamakiem", gdzie wysłuchaliśmy pięciorga wykonawców, którzy zgłosili się do nieco karkołomnego projektu "Z czego czerpać możem", który z grubsza polegał na tym, że uczestnicy zainspirowani twórczością Jacka Kaczmarskiego opracowują jakoweś własne utwory, autorskie, lub nie całkiem, umuzyczniają nieumuzycznione, podkładają tekst pod muzykę, najlepiej w akcie kontynuacji lub w każdym razie odniesienia do oryginału, czy jakoś tak, wiersze i inne - wersja, jak określiła ją moderatorka modułu - Justyna Panfilewicz, pseudonim Jazzta - trialowa, pozwalała na sporą dawkę improwizacji. Swoje życiowe refleksje w ten tryb ujęli: Michał Kaczmarczyk, Justyna Krzysztyńska, Jacek Kadis, pisząca te słowa z synem Krzysztofem Kanią i po. męża Markiem Kotem jako konsultantem od zwrotów i wyrażeń powszechnie uznanych..., oraz Marcin Gąbka, pseudonim Baltazar (doszukał się krakowskich przodków w okolicach służby kuchennej króla Kraka). Potem wysłuchaliśmy trzech minirecitali w wykonaniu Michała Kaczmarczyka, pseudonim Reuter, Jacka Kadisa, Zuzanny Wiśniewskiej z Baltazarem.
Nie tracąc ni chwili przemieściliśmy się w centralne rejony Miasta i Gminy Wieliczka (oni też się dali Prezesowi naciągnąć na kasę), gdzie obejrzeliśmy kolejną wystawę obrazów, tym razem autorstwa ojca Jacka, profesora Janusza Kaczmarskiego. Wykład, którego niektóre elementy mieliśmy już okazję wysłuchać noc wcześniej, ale wiadomo - repetito, repetito i jeszcze raz repetitio est mater studiorum - na temat malarstwa JK seniora przedstawił uroczy Pan Artysta, wieloletni Prezes (wyjątkowy modny tytuł w kraju) Towarzystwa Artystów, pan Jerzy Woziwodzki.
Część naszej ekipy była intensywnie zainteresowana nogami Pani Dyrektor Muzeum w Zamku Żupnym, ale trzeba przyznać, że w niczym nie ustępowały one obrazom na sztalugach, a miejscami nawet je przewyższały.
Poczęstowani winem, nieco odurzeni, chyba nieba skalą(?), podreptaliśmy (niektórzy), podbiegł - wiadomo tężyzna fizyczna elementem harmonijnego rozwoju - (niektóren jeden), tudzież nawet podjechaliśmy (inni niektórzy), do Kampusu Wielickiego, miejsca naszych dalszych doznań w zakresie ducha oraz ciała, bo jak wiadomo harmonijny, zrównoważony rozwój...
Po kolacyjce, która, nie bójmy się tego słowa, była nieco symboliczna i przywiodła wspomnienie zaledwie grubosmalcu i zielskich pajd chleba z piekarni Niczypo... eee Michała Długosza, rozsiedliśmy się w zielonych i żółtych fotelach na kółkach, w celu doedukowania się i dokulturalnienia się, albowiem rozpoczynał się wykład - rozmowa z panią doktor Anną Jach i panem profesorem Markiem Karwalą, którą prowadził Kamil Hyszka, przynajmniej do czasu. Rozmowa niespodziewanie rozszerzyła grono interlokutorów o pana Aleksandra, który nie tylko pięknie gra na fortepianie, nie tylko śpiewa ale także barwnie opowiada po polsku o swoich spotkaniach z Wysockim, oraz o życiu w piekielnych kręgach ZSRR, oraz o pana Janusza Kasprowicza, który jako fan Wołodii również dużo wie. Na pewno zasługą Pana Prezesa było to, że mogliśmy czerpać wiedzę niemal z bezpośredniego źródła. W końcu gdyby Pan Prezes nie zaprosił Panów Aleksandra i Włodzimierza, oraz Jasia i Stasia na KU, to nie moglibyśmy czerpać wiedzy z niemal bezpośredniego źródła, pomimo, że pan profesor Karwala odbył podróż krajoznawczą do St Petersburga, ale sądząc ze sposobu wysławiania się pana profesora, to raczej wędrował on bliżej Ermitażu niż knajpki u ślepego Leona w Czortowym Zaułku, gdzie ewentualnie mógł bywać pan profesor Aleksander.
Po nader interesującym wykładzie-rozmowie powędrowaliśmy do sali lekcyjnej, do której przywiódł nas Pan Prezes nasz kochany, aby przedstawić nam efekt swoich polowań na młody narybek do kaczmarowej rodziny. Przycupnęliśmy w szkolnych ławeczkach jak za dawnych lat i wtedy wszystkomająca (urodę, elokwencję, inteligencję, poglądy, refleks) młodziutka GIMNAZJALISTKA Zuzanna Wilczyńska zaprezentowała nam materiał o limerykach, tudzież wykład o narodach. O Serbach, Albańczykach ich konfliktach między nimi, oraz o Polakach i Węgrach i między nimi braterstwie. Dziękujemy Panno Zuzanno. Sytuacyjnie wyglądało to nieco niczym Zuzanna wśród starców, albowiem nawet nasze młode chłopaki wyglądały na tym etapie festiwalu jakby się jednak posunęli w latach.
Konsekwentnie niczym uczniowie na szkolnych korytarzach przemknęliśmy biegusiem do sali koncertowej, gdzie Pan Prezes zapowiedział wydarzenie wieczoru w postaci monumentalnej niespodziewanki - zaszczycił nas ostatni żyjący z Wielkiej Trójki - Pan Zbigniew Łapiński - pseudonim Łapa. Artysta został uczczony owacją tudzież obdarowany obrazem, na którym artysta malarz Krzysztof Bagorski uwiecznił wszystkich trzech Bardów, przeniesionym z dworcowej poczekalni na główną scenę. Z tyłu podpisaliśmy się z nabożeństwem. Marek chciał się podpisać z przodu, ale nie chcieliśmy denerwować Pana Artysty. Oprócz obrazu, na scenie zaprezentowali się ponownie uczestnicy modułu "Z czego czerpać możem" - to dzięki uprzejmości prowadzącej zarówno ów moduł, jak i koncerty Justyny Panfilewicz, a potem sama Justyna. To znaczy nie sama, a z towarzyszącym jej niezmiennie i wiernie Cezarym. Mogielnickim zresztą. Głos Jazzty jest tak charakterystyczny i rozpoznawalny dla Kaczmarowców, że nie będę go opisywać, napiszę jedynie, że dziewczyna powala miejscami jak zawsze. Po Justynie na scenę wszedł był artysta znany, aczkolwiek jego powiązania z twórczością Jacka Kaczmarskiego wydają się być luźniejsze. Wykonanie piosenki Encore nawet Pana Prezesa nieco zaskoczyło, a przecież z niejednego pieca on już muzyczne torty i zakalce zjadał. Miłosiernie przemkniemy do dalszej części koncertu Artysty Kasprzyckiego Roberta, pseudonim Encore, tu znowu zmyślam, bo nie ma on takiego pseudonimu, ale to tak dla kolorytu. Skoro już o kolorycie mowa - dalsza część koncertu przebiegła bez zakłóceń w kolorze szarym jak brudny autobus, oraz błękitnym jak niebo do wynajęcia. Na zakończenie bloku koncertowego na scenę weszła piękna kobieta Eliza Banasik, pseudonim Imadło i towarzyszący jej Kuba Mędrzycki - jak już wiemy - mężczyzna z fortepianem. To znaczy nie, że wszedł z fortepianem na plecach, tenże już tam był. W postaci nieco zminimalizowanej ale był i zabrzmiał. Kryształowy głos Imadła jest powszechnie znany Kaczmarowcom, więc nie będę go opisywać, napiszę jedynie, że dziewczyna powala miejscami jak zawsze. Powrót do repertuaru Mistrza powitaliśmy entuzjastycznie jak zawsze wita się powrót do źródła.
Pełni sił i energii przemieściliśmy się do motelu, wędrując nocą czarną i deszczową lekko, ale to dla zdrowia i w celu jak wiadomo sharmonizowania naszego rozwoju, Pan Prezes, ojciec nasz najlepszy, precyzyjnie obliczył, jaki dystans trzeba przejść, żeby osiągnąć pożądany stopień dotlenienia. No to przeszliśmy.
Na miejscu czekały na nas frykasy zaiste cudne, zimny bufet, sałateczki, schabiczki, oraz misa smalczyku i chlebek pełen ziela w pocie czoła zbieranego na bagnach..., wiadomo. Marzenia się spełniają. Około trzeciej rano Pan Prezes uznał, że jesteśmy już po kolacji i właściwie miał rację, co przecież nikogo nie dziwi, wiemy o tym nie od dzisiaj wszak, że rację ma Pan Prezes, który jest jak ojciec nasz najlepszy.
Zasiedliśmy w fotelach... no dobra, kłamię. Zasiedliśmy na krzesłach i z rosnącym zainteresowaniem obejrzeliśmy bogato ilustrowany reportaż z cyklu 997 chyba, o wizycie kolegi Jacka Pachockiego, pseudonim Arsen Lupin (dla młodszej części czytelników - A.L. to dżentelmen włamywacz z filmów z zeszłego stulecia) w Australii, a konkretnie w Two Rocks, a konkretnie w domach, w których mieszkał nasz Mistrz. Ktoś z sali zapytał z lekką nutą zdziwienia czy prelegent Jacek P. na oglądane posesje wchodził podczas nieobecności ich właścicieli, ale otrzymał uspokajającą, lakoniczną odpowiedź "tak" i już od razu przestał się dziwić. Czemukolwiek. Zwłaszcza, że na pewno też był po przyspieszonym kursie "piosenka spod celi", który, jak wiadomo, odbył się był noc wcześniej. Gdy już obejrzeliśmy relację z włamu ale dżentelmeńskiego, albowiem Jacek P. starał się nie zabrudzić dywanów, oraz wysłuchaliśmy opowieści, jak to z domu Jacka K. został się jeno łuk (taki architektoniczny, ścienny a nie, że broń myśliwska do polowania na ten przykład na mątwy czy kangury) oraz szopka, przepraszam szopa, więc gdy już obejrzeliśmy tę dobrze udokumentowaną relację, zaczęliśmy się bawić w zgadywanki rozmaite. A to śpiewające ukulele z Jabolem, a to kalambury, w trakcie których prowadzący Marek Kaczkowski sugerował, że Kolega Docent handluje perskimi dywanami, a przecież wszyscy wiemy, że to koce z wielbłądziej wełny są, a to kalambury art, w trakcie których doszło do gorszącej sceny. Otóż debiutant na KU, młody, niemal młodociany człowiek o oryginalnym imieniu Piotr, no dobra, o imieniu Piotr, naraził się był Panu Prezesowi swoim absolutnym brakiem ogłady i kindersztuby. Rzeczony Piotr mianowicie dopuścił się był przestępstwa wygrania artkalamburów w stylu konika wyścigowego. Jak Pan Prezes ryknął, jak on się zdenerwował, no jak tak można? Chłopcze o imieniu Piotr, tak nie wolno, nie wolno. Żeby tak Pana Prezesa zdenerwować. I to od świtu!
Gdy już świt nastał był, lekko zmęczeni chłopcy Marcin, Michał i Krzysiek sięgnęli po raz kolejny, kolejny, kolejny (sponsorem KU były również koleje. Małopolskie konkretnie) po gitary i śpiewem swym kontynuowali dialog ukraińsko - polski, albowiem panowie Aleksander, pseudonim Sasza, oraz Włodzimierz, pseudonim Wołodia (taki ostry kamuflaż), oraz towarzysząca nam dzielnie Pani Ludmiła - nie wiadomo jakim cudem mieli jeszcze siłę ich słuchać 🙂
Po relaksujących dwóch godzinach snu, tym razem panie z obsługi motelu uznały, że właściwie się już wyspaliśmy, a doba hotelowa kończy się o 11, więc należy zjeść śniadanie i opuścić pokoje, co też uczyniliśmy posłusznie, dobrze już wychowani i nawykli do posłuszeństwa, dzięki autorytetowi Pana Prezesa, ojca naszego najlepszego.
Do zobaczenia za rok. Aha, jeszcze jedna sprawa. Gdyby jakieś listy gończe z Australii do Polski dotarły to pamiętajcie, nie znamy człowieka, nigdy go nie widzieliśmy i nie mamy pojęcia, kto to jest. Żeby się mnie jakaś lebiega nie wyrwała z tekstem, że to Pachocki Jacek jest. No! Wszyscyśmy przecież na to samo chorzy, kaczmaroza jednakie urazy w nas poczyniła.
Jesteś tutaj: START > PROJEKTY > KACZMARSKI UNDERGROUND > W_11.0 "WYSOCKI" / 2017
Festiwal
kaczmarski underground w_10.0
pn.
"Schodzimy pod ziemię"
7-9 października 2016 roku
Wieliczka - Kraków - Wieliczka
PROGRAM
Piątek, 7 października 2016 r.
Wieliczka, Kampus Wielicki: kaczmarski underground Junior - moduł dla młodzieży szkolnej
10:00-13:30
Powitanie festiwalu na Ziemi Wielickiej
Wykład o twórczości Jacka Kaczmarskiego – Paweł Konopacki
Spotkanie autorskie z dr Iwoną Grabską-Gradzińską, współautorką "Lekcji historii Jacka Kaczmarskiego"
Akademia Underground Junior – Krzysztof Baniak
Filmowa etiuda Barbary Szumowskiej pt. "Przepowiednia Jana Chrzciciela wg obrazu Piotra Brueghla"
Pokaz filmu „Jacek”
Spotkanie autorskie z Kubą Mędrzyckim – scenarzystą i reżyserem filmu „Jacek”
Spotkanie z Tomaszem Kopciem – założycielem „Pomatonu”
Koncert I – Paweł Konopacki
Kraków, Piwnica pod Baranami
18:00-1:00
Oficjalne rozpoczęcie festiwalu
Potęga Słowa - konkurs recytatorsko-interpretatorski
Koncert II - Dave Nilaya, Kuba Mędrzycki
Koncert III - Eliza Banasik, Kuba Mędrzycki
Koncert IV - Marta Witosławska, Tomasz Białowolski
Koncert V - Adam Leszkiewicz, Patrycja Polek
Koncert VI - Justyna Panfilewicz, Cezary Mogielnicki
Bankiet pod Baranami
Wieliczka, "Na Wierzynka"
1:30-
After party z prądem i bez
Sobota, 8 października 2016 r.
Wieliczka, "Na Wierzynka"
8:00-19:00
Śpiewające Gitary - turniej pieśni drużynowej
Kalambury z Jackiem Kaczmarskim - gra pantomimiczna
ART-CALAMBOURS. Kaczmarski à la carte. Serwuje Paulina Dąbrowska-Dorożyńska
Towarzyski Turniej Balonowy
Morderczy Quiz z Jackiem Kaczmarskim - konkurs wiedzy mocno pogłębionej
Jaka to historia? - historyczno-muzyczny turniej kaczmarologiczny
Limeriada - gra edukacyjna z limerykami Jacka Kaczmarskiego
Wieliczka, Kampus Wielicki
20:00-23:30
Koncert VII - Paweł Konopacki, Tomasz Susmęd / Trio Łódzko-Chojnowskie
Koncert VIII - Jacek Kaczmarski na ukulele - Natalia Cyganik
Koncert IX - Justyna Panfilewicz, Cezary Mogielnicki
Wieliczka, "Na Wierzynka"
00:00-
Dwie Skały - fotoreportaż z Australii
After party z prądem i bez
Niedziela, 9 października 2016 r.
Wieliczka, "Na Wierzynka"
8:00-13:00
Oficjalne zakończenie festiwalu